Chrześcijaństwo w wiekach średnich a dziś
Bł. Dorota z Mątowów
Zamiast życzeń, chciałbym z okazji Nowego 2019 Roku polecić Wam swoje (umieszczone kilka lat temu na blogu) przemyślenia dotyczące porównania chrześcijaństwa średniowiecznego z dzisiejszym:
Często spotykam się z utożsamianiem
średniowiecza z zacofaniem i ciemnotą, z okresem totalnej degradacji rozumu i
wolności osobistej. Zdarza się, że opinię taką wyrażają nawet ludzie w miarę
„kulturalni”, nie mając pojęcia o źródłach i dziejach tej opinii[i]
i że wchodziła ona w skład podstawowych, sztandarowych wręcz tez ideologii
komunistycznej. Dlaczego? A to dlatego, że przecież średniowiecze to triumf
chrześcijaństwa, to zwycięstwo ducha nad materią, prawa Bożego nad prawem
ludzkim! Ideolodzy, którzy postawili człowieka w miejsce Boga, musieli zrobić
wiekom średnim jak najgorszy pijar. Niestety, mimo że czasy tak zwanego
oświecenia dawno minęły, zdyskredytowała się również ideologia komunistyczna, a
opinie historyków o średniowieczu są już w tej chwili całkowicie inne, pijar
ten powraca jak bumerang. Nawet wielu wierzących potrafi mówić o „ciemnocie i
zacofaniu” wieków średnich. Kto tym razem atakuje? Nie racjonaliści, nie
materialiści, nie komuniści nawet, lecz wszelkiej maści relatywiści i
pragmatycy, którym z różnych przyczyn uwiera religia chrześcijańska, którym Kościół
(tak przynajmniej twierdzą) na drodze do szczęścia staje.
To prawda, że chrześcijaństwo epoki
średniowiecza różniło się i to znacznie od chrześcijaństwa XXI wieku. Zgoła
inna od naszej była też mentalność człowieka średniowiecza. Ale czy gorsza? Czy
my ludzie z pierwszej połowy XXI w. mamy prawo mówić o tych z XIII lub XIV w.,
że byli ciemni i zacofani? Przyjrzyjmy się im dokładniej:
Pierwszą
zasadniczą różnicą, jaka istnieje między nimi a nami jest fakt, że dla nich
rzeczywistość materialna, zmysłowa oraz rzeczywistość pozazmysłowa,
niematerialna, stanowiły nierozerwalną jedność. Granica między jedną a drugą
była mało widoczna, a może nawet niewidoczna. Świat aniołów, diabłów i różnych
innych duchów był dla nich tak samo rzeczywisty, jak świat, który doświadczali
za pomocą zmysłów. Przypomina mi się historia z życia bł. Doroty z Mątowów,[ii]
która podczas pobytu w Gdańsku miała poważne problemy z powodu swoich mistycznych
wizji - mało brakowało, a zaprowadziłyby ją one na stos. I to nie dlatego, że
posądzano ją o kłamstwo, o to, że zmyśla. Nikt nie miał wtedy wątpliwości, że rzeczywiście
ma wizje, że naprawdę ma kontakt ze światem pozazmysłowym. Wątpliwości były
innego rodzaju: czy wizje te są dziełem Boga, czy szatana. Jeśli Boga, jest
świętą; jeśli szatana, jest czarownicą i trzeba ją spalić na stosie. Gdyby
dzisiaj Dorota taka zaczęła o swoich wizjach mistycznych opowiadać, nikt nie
zastanawiałby się nad tym, kto jej te wizje zsyła, tylko badania psychiatryczne
by jej zalecił.
Człowiek
średniowiecza nie dziwił się, gdy słyszał o cudzie, o tym, że ktoś kontakt z
przedstawicielami świata pozaziemskiego ma, a śmierć traktował jak naturalne
przejście z jednej rzeczywistości do drugiej i jeśli czymś się przejmował, to
bardziej tym, czy umierający na pewno do nieba lub choćby do czyśćca trafi niż
tym, że w ogóle umiera. Starał się zapewnić umierającemu odpuszczenie grzechów
i Komunię Św., starał się przygotować go na przywitanie z Bogiem, zamiast rozpaczać,
że go już nigdy nie zobaczy. Wspomniana Dorota z Mątowów zwierzała się pewnego
dnia swojemu spowiednikowi i przyjacielowi jednocześnie, że nie może się
doczekać chwili, kiedy przekroczy próg Królestwa Niebieskiego. I wcale nie była
pod tym względem wyjątkiem! Rycerze średniowieczni szli na wyprawę wojenną
przeciwko wrogom Chrystusa „jak na bal!” Nie straszna im była śmierć w obronie
wiary, wprost przeciwnie: byli przekonani, że staną wkrótce przed Bogiem.
Przypomina mi się w tym miejscu historia św. Justyna, któremu zadano przed
męczeńską śmiercią pytanie: „I ty wierzysz w to, że jak cię zabijemy, pójdziesz
do swojego Boga? Pójdziesz do nieba?” „Ja nie wierzę – odpowiedział – ja wiem!”
Taki sposób myślenia możemy przypisać wszystkim ludziom średniowiecza.
Dla nas, ludzi XXI w., nawet dla wierzących, rzeczywisty w
stu procentach jest tylko świat materialny. Natomiast świat metafizyczny... no
cóż, może istnieje, może nie, a któż to wie? „Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił i
nie opowiedział, jak tam jest.” A choćby nawet! I tak by mu nikt nie uwierzył.
Bredzi i tyle! Śmierć traktowana jest przez nas tylko i wyłącznie w kategoriach
wielkiej tragedii! Nie słyszałem, żeby ktoś na stypie (a byłem na wielu) mówił
o zbawieniu, o szczęśliwości wiecznej i „takich tam” … Raz sam spróbowałem
powiedzieć coś w rodzaju: „Oj nie rozpaczajcie kobiety, przecież dobry był z
niego człowiek, Boga kochał, na pewno zbawionym jest!” Mówiłem to do kobiet,
które (dobrze o tym wiedziałem) chodzą regularnie do kościoła. Jak była
reakcja? Można określić ją mianem: konsternacja. Zamilkły, spojrzały po sobie,
a jedna po chwili powiedziała: „Kto to wie, jak tam jest? I czy w ogóle coś tam
jest? Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił i nie opowiedział.” Pozostałe pokiwały
głowami twierdząco. Już na końcu języka miałem: „Nie bardzo rozumiem; po co wy
w ogóle do kościoła chodzicie?”
Czy to znaczy, że w średniowieczu nie było ateistów?
Oczywiście, że nie było! Byli owszem, heretycy, czyli tacy, którzy głosili co
innego niż Kościół, ale nie było ateistów. Człowiek średniowiecza nie miał wątpliwości
co do istnienia Boga. Był prawdziwym racjonalistą, gdyż dla niego logicznym był
fakt, że jeśli istnieje doskonałe i piękne dzieło, musi też istnieć doskonały
twórca tego dzieła. Teza ta nie miała alternatywy! To wiek XX przyniósł z sobą
twierdzenie, że doskonałe dzieła powstają przypadkowo bez udziału twórcy. Jeśli
by ktoś w średniowieczu tak twierdził, uważano by go za szaleńca.
Ta dziecięca, bezwarunkowa wiara człowieka średniowiecza
powodowała, że był on rzeczywiście w stałym kontakcie z Bogiem; w kontakcie,
który nam współczesnym „zjadaczom chleba” wydaje się czymś niemożliwym,
nieosiągalnym wręcz. Wszystko co robił, odnosił do Boga, robił z myślą o Nim,
zgodnie z Jego wolą i dla Jego chwały. Miał pełną świadomość nieustannej
obecności Boga w swoim życiu, dlatego też często z Nim rozmawiał. Modlitwa
towarzyszyła mu zawsze. W każdej sytuacji życiowej zwracał się do Boga o radę,
o pomoc lub dziękował Mu za otrzymane łaski. Postępował zgodnie z zaleceniem
św. Pawła: „Nieustannie się módlcie i w każdym położeniu dziękujcie, bo taka
jest wola Boża względem was.”[iii]
On rzeczywiście wierzył , że nawet jeśli spotka go coś pozornie złego, to
znaczy, że Bóg zesłął mu to dla jego dobra, bo „Bóg zawsze z tymi, którzy Go
miłują, we wszystkim współdziała dla ich dobra.”[iv]
Gdybyśmy się przenieśli w czasie i spróbowali zasiać w nim wątpliwości w
rodzaju: „Jesteś pewien, że gdy się modlisz, Bóg naprawdę cię słyszy?”, nie
zrozumiałby pytania, tak jak nam trudno jest zrozumieć jego wiarę ...właściwie
nie wiarę, lecz pewność, że Bóg zawsze przy nim jest i że wszystko, co dzieje
się w jego życiu, dzieje się zgodnie z odwiecznym planem Boga. Nasza wiara w
obecności Boga obok nas jest czysto teoretyczna. Niby wiemy, niby w to
wierzymy, ale żyjemy tak, jakby Bóg w ogóle nie istniał. Rezerwujemy dla Niego
(jeśli w ogóle rezerwujemy) tylko godzinę tygodniowo, ani minuty więcej. Nawet
ta godzina nie zawsze wypełniona jest myślą o Bogu i modlitwą. Wychodząc z
kościoła, natychmiast zapominamy o Nim, wracamy do codziennych zajęć, które nie
mają z Nim nic wspólnego. Co więcej, bardzo często nie wolno nam postępować
zgodnie z etyką, której przez trzy lata swojej obecności na ziemi nauczał. Każą
nam przed wyjściem do pracy nasze chrześcijańskie sumienia „powiesić na kołku” i przez całe osiem godzin
(czasami to i więcej) postępować wbrew temu sumieniu. Dla człowieka średniowiecza
sytuacja taka byłaby nie do przyjęcia. Jest jedno prawo – prawo Boże i prawu
temu każde stworzenie musi być posłuszne. Człowiek ma wolną wolę, nie musi więc
prawu temu się podporządkować, musi się jednak liczyć z konsekwencjami swoich
wyborów.
Tak więc „rozdział Kościoła od państwa” (mówiąc dzisiejszym
językiem) dla ludzi średniowiecza byłby czymś nielogicznym, absurdalnym wręcz.
Bo na przykład, jak władca państwa może nagle zapomnieć o tym, że jest
chrześcijaninem i postąpić wbrew woli Boga? Jak może wydać rozporządzenie sprzeczne
z prawem Bożym? A jeśli nawet by to zrobił (co jest raczej niemożliwe), czy
znalazłby się ktoś, kto by to sprzeczne z prawem Bożym rozporządzenie przyjął
do wiadomości? Lepiej przecież narazić się władcy ziemskiemu niż władcy
wszechświata. Ot po prostu - zwykła kalkulacja. W XXI w. tak zwany „rozdział
Kościoła od państwa” doprowadził do sytuacji wręcz absurdalnej, bo polityk
będący chrześcijaninem, zmuszany jest przez wrogów Jezusa Chrystusa do zaparcia
się chrześcijańskich poglądów i poparcia uchwał niezgodnych z Ewangelią.
Niestety, niektórzy chrześcijańscy politycy, dla zachowania swojej pozycji w
społeczeństwie czynią to, zapominając o słowach Jezusa, który powiedział: „Kto
się mnie zaprze przed ludźmi, tego i ja się zaprę przed moim Ojcem, który jest
w niebie.”[v]
Przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że człowiek
współczesny zdetronizował Boga, a w Jego miejsce postawił sam siebie. W średniowieczu
Bóg, dzisiaj człowiek jest na pierwszym miejscu. Nie Bóg, lecz człowiek
decyduje o tym, co jest złe a co dobre. Nawet chrześcijanie, ludzie uważający
się za wierzących, postępują często tak, jakby Boga w ogóle nie było, jakby
nigdy nie objawił nam swojego prawa. Religijność dzisiejsza, to często
religijność faryzejska, obłudna i sformalizowana. Brak w nas tej szczerej,
ufnej, dziecięcej wiary, którą posiadał człowiek średniowiecza.
I jeszcze jedno: średniowieczni chrześcijanie żyli we
wspólnocie. Ten co miał „ponad”, dzielił się z tymi, którzy mieli zbyt mało,
żeby żyć. Wspólnota chrześcijańska interesowała się losem swoich członków.
Postępowano zgodnie z zasadą: „Jedni drugich brzemiona noście.”[vi]
Dzisiejszy „chrześcijanin” jest najczęściej egoistą, dba wyłącznie o swój
własny interes. Co więcej, wyznaje zasadę: „Nie obchodzi mnie to, co robią
inni, to wyłącznie ich prywatna sprawa. Nie będę się wtrącał w czyjeś życie.”
Czy w takim razie człowiek średniowiecza nigdy nie postępował
wbrew woli Bożej? Nigdy nie czynił zła? Ależ czynił! W średniowieczu byli nie
tylko święci, byli też zbrodniarze, którzy jednak zdawali sobie sprawę z tego,
co robią. Dlaczego więc? To już ich trzeba by było o to spytać; przyczyny
bywały oczywiście różne; Jedną z nich był z pewnością fakt specyficznego traktowania
Boga przez ludzi epoki średniowiecza. Bóg był dla nich, owszem, sędzią
sprawiedliwym, który „za dobre wynagradza, a za złe karze”(stąd widoczny w
sztuce średniowiecznej lęk przed Sądem Ostatecznym), jednocześnie jednak Boga
traktowano jak biznesmena, z którym można się „dogadać”, u którego można nawet wykupić
coś w rodzaju „ubezpieczenia od potępienia”. No bo czymże był udział w
krucjacie, za który można było uzyskać odpuszczenie dotychczasowych grzechów, a
w przypadku śmierci na polu walki, zbawienie wieczne? Nawet (jak pisze Piotr z
Dusburga) „z pominięciem czyśćca”?[vii]
Czymże były ogromne fundacje na rzecz klasztorów w zamian za modlitwy o
odpuszczenie grzechów i darowanie win? Czymże był zwyczaj posyłania syna lub córki
do klasztoru po to, by podczas pobytu w tym „przedsionku nieba” modlił się (modliła
się) o to, aby rodzice (szczególnie ojciec, który porządnie nabroił w swoim
życiu), gdy umrą, uniknęli potępienia? Ktoś powie: „Przecież to też faryzeizm!”
Owszem, ale średniowieczny chrześcijanin nie miał tej świadomości! Dzisiejszy „faryzeusz”
ma świadomość swojego faryzejstwa, co więcej, służy mu ono do zdobywania władzy
i dóbr materialnych.
Człowiek średniowiecza nie był doskonały, to fakt. Wolę
jednak jego dziecięcą, szczerą wiarę i wyznawaną przez niego zasadę: „Jeśli Bóg
jest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu”[viii],
niż współczesnego obłudnika, który regularnie chodzi do kościoła i na klęczkach
(no bo na stojąco to „obraza Boska”) Komunię św. przyjmuje, a gdy staje przed
wyborem: prawo Boże czy ludzkie, bez namysłu odwraca się do swojego Stwórcy
plecami. I jeśli wierność prawu Bożemu to ciemnota i zacofanie, jestem
ciemniakiem; i dobrze mi z tym!
Pytają mnie niektórzy, dlaczego ze swoimi powieściami historycznymi
utkwiłem w epoce średniowiecza? Właśnie dlatego!
[i] Po raz
pierwszy negatywnej oceny średniowiecza dokonali racjonaliści epoki
„oświecenia”. Powrót do tej oceny
nastąpił w drugiej połowie XIX w. a wykorzystała ją, i to bardzo
skwapliwie ideologia komunistyczna.
[ii]
Występuje w mojej powieści „Wyspa Marii”.
[iii] 1 Tes
5
[iv] Rz 8,
28-39
[v] Mt 10,33
[vi] Gal 6,2
[vii] W
„Kronice ziemi pruskiej”.
[viii] Św.
Augustyn
Komentarze
Prześlij komentarz